Św. Paweł z tej radości mówi nawet z nutą kpiny o tym, co do czasu Zmartwychwstania Chrystusa było największym nieszczęściem człowieka – kpi ze śmierci: „Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo? Gdzież jest, o śmierci, twój oścień? Ościeniem zaś śmierci jest grzech, a siłą grzechu Prawo. Bogu niech będą dzięki za to, że dał nam odnieść zwycięstwo przez Pana naszego Jezusa Chrystusa” (1 Kor 15, 55-57).
Śmierć, a raczej lęk przed nią był dotąd największą bronią diabła. Poucza o tym św. Apostoł Narodów, gdy pisze: „Ponieważ zaś dzieci uczestniczą we krwi i ciele, dlatego i On także bez żadnej różnicy stał się ich uczestnikiem, aby przez śmierć pokonać tego, który dzierżył władzę nad śmiercią, to jest diabła, i aby uwolnić tych wszystkich, którzy całe życie przez bojaźń śmierci podlegli byli niewoli” (Hbr 2, 14-15).
Dlatego pierwsi chrześcijanie najczęściej na swych grobach umieszczali napis: Non nocet sepultura resurrecturis (grób nie jest w stanie zaszkodzić tym, którzy mają zmartwychwstać).
Liturgia barokowa zawierała piękny zwyczaj tzw. risus paschalis – śmiechu wielkanocnego. Otóż wielkanocne kazanie musiało być ozdobione jakąś zabawną historyjką. Ludzie obecni w tym dniu w kościele mieli wybuchnąć śmiechem. Owszem, ta forma chrześcijańskiej radości mogła być trochę powierzchowna i płytka, ale czyż nie jest jednak czymś bardzo pięknym i stosownym, żeby uśmiech stał się symbolem liturgicznym? I czyż nie jesteśmy szczęśliwi, gdy w barokowych kościołach igraszki aniołów i bogactwo ornamentów wywołują w nas uśmiech, w którym objawia się wolność zbawionego człowieka?
Popularny i poczytny w ostatnich latach hiszpański ksiądz José Luis Martin Descalzo w jednym ze swoich felietonów opowiedział piękną historię, którą zatytułował: Wielkanoc – droga światła. Napisał tak:
„Mówi się o pewnym słynnym uczonym niemieckim, że kiedy musiał on powiększyć swoje laboratorium badawcze, wynajął dom graniczący z klasztorem karmelitanek. I pomyślał: Jak cudownie, tutaj zawsze będę miał ciszę! I wraz z upływem dni przekonał się, że rzeczywiście, cisza spowijała jego dom..., poza godzinami wypoczynku. Wówczas na sąsiednim podwórku wybuchały fontanny śmiechu, czyste, perliste potoki, nietłumione źródła radości. I była to radość wciskająca się drzwiami i oknami. Okrzyki szczęścia, które prześladowały uczonego, choćby nie wiem jak szczelnie zamykał swoje okiennice. Z jakiego powodu śmiały się te zakonnice? Z czego się śmiały? Pytania te intrygowały badacza do tego stopnia, że musiał zainteresować się życiem owych mniszek. Z czego się śmiały, skoro były biedne? Z jakiego powodu były szczęśliwe, skoro żadna z rzeczy, które dają na tym świecie radość, do nich nie należała? W jaki sposób mogła wypełniać je modlitwa, cisza? Czy aż tyle warta była sama przyjaźń? Cóż takiego kryło się na dnie ich oczu, co sprawiało, że błyszczały w taki sposób?
Ów niemiecki uczony nie miał wiary. Nie mógł zrozumieć, że to, co dla niego było czystym wymysłem, czystym marzeniem bez żadnego sensu, mogło wypełnić czyjąś duszę, a tym bardziej, że mogło rozradować ją aż do tego stopnia. I zaczął popadać w obsesję. Zaczęło wydawać mu się, że otaczają go fale śmiechu, który teraz słyszał już o każdej godzinie. A w jego duszy narodziła się zawiść, której nie decydował się wyznać samemu sobie. Musiało być coś, czego on nie rozumiał, jakaś tajemnica, która go przerastała. Te kobiety – myślał – nie znały ani miłości, ani luksusu, ani przyjemności, ani rozrywki.
Cóż takiego miały, skoro nie mogły mieć nic poza zwielokrotnioną samotnością?
Pewnego dnia postanowił porozmawiać z przeoryszą, a ta podała mu jeden, jedyny powód: Chodzi o to, że jesteśmy małżonkami Chrystusa.
- Ale – dowodził naukowiec – Chrystus umarł dwa tysiące lat temu.
W tym momencie uśmiech mniszki rozkwitł jeszcze bardziej i uczony ponownie zobaczył w jej oczach ten blask, który tak bardzo go intrygował.
- Myli się pan – powiedziała mniszka – to co stało się przed laty, to fakt, że On zwyciężając śmierć, zmartwychwstał.
- I dlatego jesteście szczęśliwe?
- Tak. My jesteśmy świadkami Jego zmartwychwstania.
Zastanawiam się, ilu chrześcijan zdaje sobie sprawę z tego, że to jest ich zawód, że to jest zadanie, które powierzono im w dniu ich chrztu. Zastanawiam się, dlaczego my, wierzący, nie prześladujemy świata tą jedyną bronią naszego śmiechu, naszej wewnętrznej radości. Zastanawiam się, dlaczego chrześcijan nie odróżnia się na ulicy po blasku ich oczu. Dlaczego Eucharystia nie sprawia, że z kościołów wypływają fale radości. Jak to możliwe, że istnieją chrześcijanie, których nudzi to, że nimi są, którzy mówią, że Ewangelia nie ma dla nich żadnego smaku, że modlitwa jest dla nich czymś nużącym; którzy mówią o Bogu jak o wymagającym starym człowieku, który zamęcza ich swymi kaprysami. Zastanawiam się, co powiemy Chrystusowi w dniu sądu, kiedy zada nam najważniejsze ze wszystkich swoich pytań: Chrześcijanie, cóż zrobiliście z waszą radością?”.