Odyseja Michasia

Historię tę usłyszałem niegdyś od mojego dawnego proboszcza podczas wizyty duszpasterskiej, okreslanej powszechnie jako kolęda. Ponieważ dotyczy ona czasów wysoce odległych, kiedy mróz siarczysty trzymał dziarsko od Mikołaja po Walentego, zmienię mimo wszystko, przez wzgląd na Rodo i ogólnie dla dobra sprawy imiona osób i kilka innych okoliczności. Tak czy siak zapewniam: opisane wydarzenia są autentyczne.

Michasia kupił, a właściwie wygrał w kości pewien ponury i jednooki marynarz na targu w brazylijskim porcie Santos. Rad nierad musiał ptaka przeszmuglować na pokład, co łatwe ani tanie nie było. W wolnych chwilach podczas rejsu powrotnego do Polski próbował go wyuczyć kilku prostych słów. Nie wiedział on jednak, iż ptaszek jest jeszcze do takiej nauki zbyt młody, toteż zaraz po przybyciu do Gdańska pozbył się skrzydlatego towarzysza na Jarmarku Dominikańskim. Sprzedał przyjaciela za bezcen Gustawowi Przewieźlikowi, hodowcy kanarków z Rudy-Hebzie na Śląsku. Hanys ów, tyleż głupi co chytry, pojechał do Skawiny, gdzie z pewnym zyskiem przehandlował pięknego ptaka "bez papierów" w podejrzanym sklepie zoologicznym, gdzie hadlowali jego brat i bratowa. Nabywcy zatarli ręce, bo zorientowali się, iż wyrośnięty kanarek jest naprawdę młodą papużką arą, w dodatku z tych najpiękniejszych i najdroższych. Lewe dokumenty sporządził jak zwykle Bronek, gwiazdor Placu, a ponieważ akurat przypadało w kalendarzu świętego Michała Archanioła, w rubryce imię wpisał Miquel, kraj pochodzenia Brasil i dalej co mu tam przyszło do głowy. Przecież i tak portugalskiego nikt w Skawinie i okolicy nie znał.

Z całą pewnością nie znała tego szlachetnego śpiewnego języka hrabina Tekla z Byków-Kobylińska, nabywczyni skrzydlatego imigranta. Zakochawszy się w ptaku od pierwszego wejrzenia, rzekła doń czule: - Chodź Michasiu! U nas będzie ci lepiej niż w Brazylii. Dwór co prawda podupadły, komin ledwo stoi, ale sad jak się patrzy.

Nazwany Michasiem nie zaprotestował, wszak został zamknięty w klatce opatulonej narzutą. U hrabiostwa działo się ptaszkowi dobrze jak nigdy dotąd. Czuł się potrzebny i kochany, urozmaicał życie samotnym staruszkom figlami, chętnie wyuczył się wielu słów i prostych zwrotów, jak: Pochwalony, Na spacer, To się nie mieści w głowie. Czasem, kiedy Michaś był niegrzeczny, hrabia lubił żartować, że pora najwyższa przekąsić jakiegoś ptaka na obiad, na co papuga natychmiast odpowiadała: Miły nie dokazuj. Pupil lubił siedzieć u państwa na ramionach i nawet spacerując po sadzie nie myślał o ucieczce. Na chwilę podlatywał z gałęzi na gałąź, ale przywoływany przez swych przybranych rodziców posłusznie wracał skrzecząc Już lecę, zadzieram kiecę.

Upłynęły lata. Pewnego dnia, kiedy akurat spadł świeży śnieg, nie wiadomo dlaczego Michaś czmychnął przez otwarte okno i już nie powrócił. Przelatując nad sadem poczuł dotkliwe zimno, toteż przycupnął na murku przed gankiem domu niejakiego Pisarenki. Człowiek ów dojrzawszy na tle oślepiająco białego śniegu kolorowe zjawisko oniemiał z zachwytu, a ponieważ akurat wstał po ciężkiej nocy, zakrzyknął - Oh, jaki piękny dudek.

Sam jesteś dudkiem – pomyślał Michaś i zziębnięty zerwał się do dalszego lotu. Nie wiedząc jak, trafił do pobliskiego gołębnika. Tu na szczęście panowało miłe ciepełko, a i jedzenia znalazł pod dostatkiem, jedynie szare gołębie podejrzliwie zerkały na kolorowego cudaka. Gdzieś po południu w otworze pojawiła się okolona lwią czupryną i patriarszą brodą głowa Wielkiego Ptasznika, właściciela gołębnika. Michaś ujrzawszy widziadło ze śmiertelnym przerażeniem zerwał się do panicznej ucieczki. Straciwszy całkowicie orientację, bezładnie polatywał tu i tam. Czując ulatujące siły, zmarznięty i przestraszony szybko zapadającym zmrokiem, mijał obce chałupy, w których tliły się jakieś kolorowe światełka na drzewkach. Resztką sił, korzystając z uchylonego okna w jednym z domków, spoczął na drzewku. Na szczęście tu było ciepło i zmęczony natychmiast zasnął.

Zbudziło Michasia radosne wołanie dzieci: -Aniołek jest na choince! Aniołek przyleciał do nas z prezentami. W taki oto sposób cudem ocalony ptak dotarł na wigilię do rodziny lanckorońskich Marcyporębów, a wzięty za anioła radośnie zatrzepotał skrzydełkami recytując wyuczone Pochwalony, pochwalony.

Nie trzeba dodawać, iż z miejsca stał się oczkiem w głowie wielodzietnej rodziny, nawet ulubiony pies poszedł w zapomnienie, za co czworonóg nie pokochał Michasia. Kiedy zaś papuga rozkazywała mu Idź na spacer, dostawał istnego szału i bez opamiętania demolował mieszkanie, nie mogąc dosięgnąć skrzydlatego dyktatora. W końcu pies został wyrzucony do budy na zewnątrz domu i w samotności trawił doznaną krzywdę, ot ludzka nagroda za oddaną wieloletnią służbę.

W sprawę został uwikłany wkrótce wspomniany na początku poczciwy proboszcz, bowiem chodząc po kolędzie wysłuchał szlochów hrabiny Tekli po stracie Michasia, a przecież ujrzał zgubę już nazajutrz kiedy nawiedził Marcyporębskich. Cóż, przy pierwszej sposobności pocieszył hrabiostwo, aby się nie martwiło, bo Michaś miewa się dobrze. Okazało się to wielce z jego strony nieroztropne, bo za kilka dni na plebani pojawiło się hrabiostwo ze swoim adwokatem. Łysawy ów jegomość groźnie łypał przenikliwym wzrokiem zza grubych binokli i straszył policją, sypał paragrafami, mówił coś o karze za ukrywanie przestępców, a może i za współudział w uprowadzeniu Michasia.

Szczęśliwie sprawa znalazła szybki finał. Na rozklejone przez hrabinę „listy gończe” za Michasiem, nowe miejsce pobytu ptaka zdradzili, skuszeni obietnicą wysokiej nagrody, pewni dwaj bywalcy budki pod piwem. W taki oto sposób anielski ptaszek powrócił do hrabiny Tekli, z czego zapewne zadowolony był pies Marcyporębskich. Czy równie usatysfakcjonowany okazał się Michaś, tego nie wiem. Trzeba byłoby go zapytać, w każdym razie ów żyje do dziś: przecież papugi ary są długowieczne, potrafią podobno dożyć nawet do setki i więcej.                

Inne artykuły autora

Matka Boża Hallerowska

Święto Niepodległości 2024 po kalwaryjsku

ANIOŁOWA OPOWIEŚĆ Z KRAKOWA